Ciemno. W ciszy miarowo bzyczał bezlitosny budzik.
Ledwo otworzyłem oczy i zaraz znowu zamknąłem, żeby dospać jeszcze piec minut. Po pół godzinie obudziłem się nerwowo z poczuciem winy. Pierwsza czynnością jest gimnastyka, wiec zacząłem bez odwlekania, od razu. Senność prysnęła jak mydlana banka. Ból. Miarowo zaciskałem i prostowałem opuchnięte dłonie. Gimnastykowałem je, żeby zrobić śniadanie i napisać parę slow w ścianowym pamiętniku. Opuchlizna ograniczała ruchy, ale nie ustawałem. Rozruszałem nabrzmiałe stawy, rozerwane paznokcie i niegojące się zadrapania. Ból dokuczał, ale szybko zapomniałem o nim delektując się pierwszymi łykami kawy. Poranna kawa jest częścią niezmiennego rytuału. Dwukrotnie tylko obyłem się bez niej. Raz, kiedy nade mną szalała burza i kiedy skończyła się kawa, więc musiałem uśmiechnąć się do herbaty.
Wschód słońca. Siedziałem jeszcze w śpiworze wiedząc, ze ciepło niedługo do mnie dojdzie.
Zza grani wyłaniał się pierwszy promień, a następne niecierpliwie czekały w kolejce. Przyniosły mi optymizm i dobra energie. Kończyłem owocowe śniadankoi i ostatnie zdania w notatniku szalonego solisty. Rozsypane okruszki crunchy pozbierałem ze śpiwora i zjadłem tak, żeby nic się nie zmarnowało. Zapisałem:
„Na szczęście nie skończyłem jeszcze drogi. Wprawdzie planowałem być już w dolinie, ale jakoś przedłużyło się. Deszcz, lenistwo na biwakach, strata czasu na mijance… Teraz pewnie budziłbym się w namiocie na Camp4, a tak jestem w środku ściany. Lepiej byc tu niż tam. Zwłaszcza dzisiaj, bo przecież dzisiaj sa moje urodziny. Tak wyszło. Samo złożyło się i wypadło w pionowym świecie El Capitana. Dzięki.”
Czułem już słoneczne gorąco na twarzy i znajome uczucie spóźnienia, bo jeszcze nie zacząłem się wspinać.
Czas na wspinanie.
Wyciąg. Zjazd. Czyszczenie. Holowanie worów. Pojedynek z wiatrakami i wędrującym słońcem.
Rozłożyłem biwak.
Jaka to ulga położyć się! Zbyt długo zapatrzyłem się na czerwony zachód słońca, dlatego szybko wskoczyłem do śpiwora, żeby rozgrzać ochłodłe nogi. Zupa i herbata. Cisza. Po wyłączeniu palnika powieki same mi opadly, a pamiętnik zgubil sie w śpiworze. Za parę godzin, łysy rozjaśnił ścianę, a ja otworzyłem oczy. Zapomniałem wziąć tabletek przeciwbólowych, wiec zanurzyłem się w woreczku pana doktora Pomóż Sobie Sam Cwaniaczku. Łyknąłem je na sucho i w pospiechu, bo szybko chciałem zasnąć. Przecież już niedługo znowu będę gimnastykował obolałe dłonie, żeby napić się kawy i zapisać parę slow…
Na ścianie El Capitana spędziłem około pięćdziesięciu samotnych dni.
A co przyniesie jutro…?
www.reganclimbing.com
Copyright © 2014 by gorskieblogi